niedziela, 21 kwietnia 2013

Czarnoksięstwo i cudotwórstwo

Jest taka świetna książka – "Czarnoksięstwo w naukach społecznych". Pojawia się tam wiele cennych uwag, które każdy adept psychologii, socjologii, pedagogiki czy innej tego typu sekty powinien wziąć sobie do serca. A jeszcze lepiej do głowy.

Czasem mam jednak wrażenie, że ktoś powinien napisać część drugą tego dzieła. Zamiast czarnoksięstwa mamy już bowiem do czynienia z próbami cudotwórstwa. Usłyszałem dziś na przykład, że istnienie DNA jest formą opowieści. A narracja tejże kształtuje świat w jakim żyjemy. Myślę, że sekta do której należę powinna podjąć działalność misyjną na wydziałach biologii i uczelniach medycznych w całym świecie. Gdyby tylko ci przebrzydli adepci wiedzy o ludzkiej fizjologii wzbogacili swoje drętwe teksty odpowiednią liczbą wdzięcznych metafor z pewnością ludzie rodziliby się zdrowsi, piękniejsi a w ogóle świat byłby lepszym miejscem. Teraz czekam tylko aż fizycy zmodyfikują swoje prace i dodadzą tam więcej artystycznej fantazji. Kto wie, może wtedy nauczymy się latać?

Pamiętam taką konferencję na temat genetyki, hybryd i ogólnie wpływu rozwoju biologii i medycyny na człowieka. Wszystkie uczone głowy wypełnione społecznymi mądrościami, niczym chóry anielskie śpiewały wówczas pieśni pochwalne na cześć św. Foucaulta. Wreszcie, na sam koniec – pojawił się pewien tajemniczy dżentelmen. Nikomu chyba na sali nieznany. Pewnie zaproszony przez pomyłkę, bo zdawał się być jedyną osobą która właściwie wie o czym gada i orientuje się w temacie. Ewidentny błąd. Osobnik ów okazał się – o zgrozo! - genetykiem. Profesjonalnie, systematycznie opowiadał o tym jakie zagrożenia i jakie szanse niosą ze sobą na przykład modyfikacje roślin. Jak i gdzie są wykorzystywane i co kto na tym zyskał w ostatnich latach. Nie trzeba chyba mówić, że taka odrażająca propaganda wywołała święte oburzenie zebranych i gdyby ktoś na sali rozdawał pomidory to pewnie posypałyby się na głowę prelegenta. Ostatecznie, nie ta sekta – nie to wyznanie wiary. Pogaństwo i barbarzyństwo!

Na tym samym spotkaniu, na którym dowiedziałem się że można zmienić sposób replikacji białek organicznych poprzez dobór słów na papierze, jedna z obecnych współwyznawczyń obłożyła anatemą autorów poradników dla rodziców. Wyobraźcie sobie, te obmierzłe kreatury dają rady opiekunom dzieci jak uchronić je przed zarażeniem się chorobami, jak rozpoznać wczesne symptomy alergii lub jak zdrowo zbilansować dietę. Słusznie gromy posypały się na ich głowy! Gdzież dusza, gdzież wzniosłość duchowego rozwoju, jaki był akcentowany sto lat temu w tego typu publikacjach? Celna uwaga. Wszak wiadomo z pism mądrych, że dusza od ciała oddzielić się pragnie. Gdyby młodzi ludzie zaczęli – jak dawniej – umierać z powodu zapalenia płuc lub szkarlatyny, zapewne szybciej połączyliby się z Absolutem. Wówczas pewnie byliby szczęśliwsi.

Amen.

sobota, 20 kwietnia 2013

O dupach i całej reszcie

Zawsze uważałem się za chama i prostaka. Podobnie duża część moich dobrych znajomych. Nic w tym złego. Warto umieć podejść do siebie krytycznie. W głębokim poważaniu mogę mieć sporą część zrytualizowanych konwenansów, klnę jak szewc, a względem mojego poczucia humoru określenie "rynsztokowe" może być uznane za komplement. Jak się to komuś nie podoba, to trudno. Nie mój problem.

Mimo wszystko, zawsze uważałem że są pewne niepisane granice, których przekraczać nie wypada. Nie dla kogoś. Dla mnie samego. Przykład – przedstawicielki płci pięknej. Jak łatwo zauważyć, wiosna przybyła wreszcie do nas. Z opóźnieniem (pewnie podróżowała pociągiem PKP), ale jest. Spowodowało to wzrost temperatur i spadek ilości noszonych przez większość ludzi ubrań. Wadą tego stanu są nie tylko odkryte ze śniegu pozostałości po wypróżniających się domowych pupilach na chodnikach, ale też innego rodzaju smrodki. Językowe. Stoi człek pod wydziałem swej Alma Mater z młodym kwiatem polskiej inteligencji. Wystarczy że obok przejdzie jakaś dziewczyna w legginsach lub nieco krótszej spódniczce, by ktoś z przyszłej krajowej elity skomentował "O kurwa, ale dupa szła! Widzieliście?". Nie, kurwa, oślepłem w wyniku doznanego szoku kulturowego! A szkoda, bo w takich chwilach wolałbym ogłuchnąć.

Gdzieś, tak na drugim roku studiów, spotkałem kolegę – Tomka. Siedział nieco zasępiony. Wdałem się w rozmowę. Chciałem pomóc, dowiedzieć się co go martwi. Opowiedział mi, że dzień wcześniej spotkał swych dawnych kumpli. Swym starym zwyczajem wybrali się do lokalnego pubu, by pogadać przy piwie. Tomek, dowiedziawszy się że jeden z nich ma nową dziewczynę nalegał by tamten opowiedział coś o niej. W odpowiedzi usłyszał: "A co tu gadać? Cipa, cycki, wszystko normalnie". Na tym ich rozmowa się skończyła. Nasza w sumie też, bo co tu było więcej mówić? Sprawa była jasna, ani ja, ani Tomek byśmy tak nie powiedzieli. Nawet w czysto samczym gronie rozluźnionym obecnością procentów. Można kląć, można opowiadać świńskie dowcipy, ale jakaś granica jest gdy mówi się o drugim człowieku. No właśnie, ale to nie człowiek szedł wtedy koło naszego wydziału. Szła dupa. Szły cycki i szła cipa. I pieprzyć fakt, że jest tam jeszcze jakaś rozumna głowa z nimi połączona. No właśnie – pieprzyć. Chyba niektórzy to już tylko na to mają miejsce w gąszczu swoich szarych komórek.

Dla porównania – znam takiego przesympatycznego faceta. Wielki jak trzydrzwiowa szafa, morda za którą należałoby się dziesięć lat kryminału. Jak to wdzięcznie określił Sebastian, jeden z tych których nie chcesz nocą spotkać w ciemnej uliczce. Dobrze się z nim pije, tyle że nadążyć nie sposób. Mowa okraszona zwykle całym repertuarem bluzgów, a jak trza dać komuś po gębie to nie znajdzie się lepszego człowieka. Prócz tego, ma jednak w sobie coś ujmująco szlachetnego. Przyzwoity gość w gruncie rzeczy. I jeden z największych podrywaczy jakich znam. Poprosić go żeby poszedł kupić bułki do piekarni za rogiem to wróci z trzema numerami do obcych dziewczyn które spotkał po drodze. Wolę nie myśleć ile miesięcznie wydaje na gumki. Typ, który "zalicza" i znika w porannej mgle. A przy tym jak od lat go znam, nigdy w życiu nie słyszałem by powiedział coś tak chamskiego względem jakiejkolwiek kobiety. Jeśli już w ogóle coś mówił o wyglądzie, to zawsze ogólnie, zawsze elegancko. Jedyny chyba znany mi człowiek, który potrafi jeszcze na pożegnanie pocałować kobietę w rękę tak, by nie wyglądało to teatralnie, archaicznie czy zwyczajnie śmiesznie. Podziwiam.

Zapewne znalazłby się jakiś osobnik, który w tym momencie zacząłby mi zarzucać kompleksy, albo że mam coś przeciw faktowi że człowiek to zwierz z natury seksualny. Krótki komentarz – oszołomstwo. I brak pewnej podstawowej umiejętności. Jako normalny, heteroseksualny facet zawsze będę miłośnikiem kobiecej urody. Bo tak mnie natura stworzyła i bo jest to piękno o pewnym uniwersalnym charakterze. I właśnie w tym problem – jak ktoś mówi o nim słowami pasującymi do pejzażu wysypiska śmieci zalanego przez wyciek z oczyszczalni ścieków. To samo, jeśli ktoś nie potrafi poza krągłościami dostrzec ludzkiej osoby – to dopiero jest dla mnie prawdziwa oznaka jakichś seksualnych frustracji. Masz problem, to nie rzygaj nim na innych, tylko uporaj się z nim na osobności, w kiblu. Tylko umyj potem rączki.

Smuci mnie fakt, że obserwuje takie zachowania u ludzi którzy aspirują do miana intelektualnej i kulturalnej elity, podczas gdy bardziej właściwe i normalne zachowania tak łatwo mogę znaleźć u ludzi którzy przez wielu negatywnie oceniani są po pozorach. Chory świat, chorzy ludzie.

wtorek, 16 kwietnia 2013

Dlaczego nie powinniśmy czytać Freuda


Wieża. Figura symboliczna w naszej kulturze. W baśniach czarne charaktery zamykały w niej piękne księżniczki by dzielny książę mógł je wyzwolić. Dużo wcześniej jednak nim poznaliśmy w Europie czym jest rycerstwo – istniała inna znacząca budowla tego typu. Biblijna Wieża Babel, a więc miejsce w którym człowiek ukarany został za aspirowanie do boskości. Konstrukcja która miała wynieść nasz rodzaj pod niebiosa, owoc wybujałej (czyżby?) ambicji obrócony w stertę gruzu. Do dziś nazwa tego miejsca wiązana jest – prócz pomieszania języków – z klęską spowodowaną przecenianiem swojej sił. Nie tylko jednak święte księgi dostarczają takich przykładów. Nie bez powodu symbolem triumfu Rewolucji Francuskiej jest zdobycie Bastylii. Nie wieży co prawda, lecz raczej formy twierdzy o wielu basztach, budzącej jednak właśnie z nimi skojarzenia. Jeśli mamy tu wątpliwości – możemy skierować naszą uwagę ku World Trade Center – której zniszczenie wspominane jest jako bodaj największa trauma w historii USA. Literatura i film też dostarczają znakomitych przykładów. Choćby "Władca Pierścieni" w którym nie jedna, lecz cała masa wież się pojawia i gdzie mają one niebagatelne znaczenie. W interpretacji kart Tarota, wieża symbolizuje również katastrofę, niepowodzenie powziętych planów. Ale jest tu wyraźna ambiwalencja. Wieża to też symbol i ostoja majestatu i władzy. Nie bez powodu dawne ratusze i kościoły starały się posiadać je – i to na tyle wysokie, by mogły górować nad wszystkimi innymi okolicznymi budynkami. Wyżej, znaczy lepiej.

Wieża prócz tego, jest niewątpliwie symbolem fallicznym. Skojarzenie dość oczywiste. To właśnie dlatego musi być wysoka. Ma oznaczać siłę i moc, odpowiadającą męskiej potencji. Przez to nieuchronnie wiązana z samczym pierwiastkiem w kulturze nabiera znaczenia jako pokaz potęgi ziemskiej władzy. Z jej szczytu wszystko widać, można spokojnie spoglądać z góry na innych, oceniać ich, dać całemu światu wyraz swej przewagi. Rozmiar ma znaczenie. Nie bez powodu dawni bogowie rezydowali – jak Zeus – na górskich szczytach, wieżach stworzonych przez samą naturę. Jeśli połączymy te dwa wątki, dojdziemy do ciekawych możliwości interpretacyjnych. Zburzyć wieżę, lub pozbawić funkcji, to tyle co władzę wykastrować. Pozbawić mocy. Opowieść o Wieży Babel to wówczas nic innego niż historia o tym, jak Samiec Najwyższy pozbawia męskości konkurenta do tytułu. Na swój sposób przewrotne poczucie humoru. W Gdańsku była przecież kiedyś krzyżacka twierdza, którą mieszczanie potem rozebrali. Symboliczna kastracja ukazująca odrzucenie dominacji. Jeszcze ciekawiej, jeśli przeniesiemy ten tok rozumowania na wspomniane baśnie.

Łatwo jednak dojść do jeszcze dziwniejszych wniosków. Weźmy na przykład znany cykl Stephena Kinga "Mroczna Wieża". Mamy bohatera, podstarzałego już rewolwerowca Rolanda, który na równi z niebezpieczeństwami posuniętego w latach świata zmaga się z pogarszającą się kondycją fizyczną. Mamy też nasz świat, równoległy wobec tamtego, w którym tytułowa mroczna wieża (stanowiąca rodzaj łącznika między różnymi wszechświatami) manifestuje się pod postacią róży. Nie trzeba tu wielu kombinacji, by ów kwiat skojarzyć z czymś związanym z kobiecością. Cały cykl powieści staje się więc niczym innym, jak tylko metaforyczną opowieścią o mężczyźnie, zmagającym się z widmem starości który znajduje ratunek w miłości do młodszej kobiety. W czasie akcji, nad bohaterami wisi widmo zawalenia się wieży, która pociągnie ku zniszczeniu połączone nią światy. A więc jednoznacznie – widmo impotencji! Za taką interpretacją przemawia także postać młodego chłopca – Jake`a, który początkowo przez Rolanda odrzucony ostatecznie znajduje z jego strony troskę i uwagę. A więc figurę ojcowską. Przechodzący kryzys mężczyzna odnajduje więc pełnię w integracji z kobiecością oraz realizacji roli głowy rodziny!

Naciągana interpretacja? Jasne. Ale można taką stworzyć dość szybko. Ta konkretna przyszła mi do głowy w pociągu, gdy ze względu na tłok nie mogłem usiąść i zająć się np. czytaniem. To tak w kontekście wszelkich nowatorskich interpretacji "Kamieni na Szaniec" i innych tego typu pozycji. Ani całkiem bzdurne, ani do końca prawdziwe. Warte uwagi, ale raczej nie ma co się na nie oburzać.

Swoją drogą, niezastąpiony w tym względzie Marek zasugerował zwrócenie uwagi na symbolikę wieżyczki czołgu. Pamiętacie "Czterech pancernych i psa"? A słowa Olgierda że "Załoga musi być jak palce jednej ręki"? Dodajcie to do fallicznego charakteru lufy "Rudego" (!!!) a macie wzorowy przykład onanistycznej fantazji. Pozdrowienia dla fanów owczarków niemieckich. Ahoj!

sobota, 13 kwietnia 2013

Cytat na dziś

Takie oto cudo dziś wyczytałem:

"Partia demokratyczna powstała jako konieczność dziejowa w okresie, gdy (za prezydentury Monroe`a) formalnie znikła wszelka opozycja. Stworzyli ją ludzie niezadowoleni, politycy, którzy nie znajdowali dla siebie możliwości działania w systemie jednopartyjnym. Ich jedynym założeniem było stworzenie organizacji, która by umożliwiła dojście do władzy. Nie interesowali się wcale teoriami, nie precyzowali nigdy swej doktryny, szukali zwolenników we wszystkich warstwach i we wszystkich stanach, doprowadzając równocześnie do perfekcji dwie rzeczy: umiejętność unikania w swych wypowiedziach i programach wszystkiego, co by mogło wyraźnie sprzeciwiać się interesom najmniejszej chociaż grupy ich zwolenników, oraz umiejętność wymuszania na nich posłuchu i solidarności. W tym celu zaakceptowali natychmiast metody łapownictwa, nacisków, szafowania obietnicami i pogróżkami."
Paweł Zaremba, Historia Stanów Zjednoczonych, Warszawa 1992.

Czy tylko dla mnie to brzmi znajomo?

środa, 10 kwietnia 2013

Szkoła życia

Gdybym miał powiedzieć, dlaczego zdecydowałem się studiować socjologię, mógłbym podać wiele przyczyn. Bo odradzano mi filozofię. Bo przyjaciel również wybierał się na ten kierunek. Bo czytałem za dużo mądrych książek których autorzy określali się socjologami. Bo wypadł orzeł a nie reszka. Tak naprawdę jednak winne były dzieci. Paskudne potwory – być może mieliście okazję kiedyś je widzieć. Często występują w mniejszych lub większych grupkach, przemieszczają się znacząc przebytą drogę szlakiem zniszczenia i rozpaczy. Zupełnie jak szarańcza. Swych naturalnych wrogów porażają zwykle poprzez emisję dźwięków o wysokiej częstotliwości lub powołując się na ochronę mitycznych rodziców. Bestie jak z prozy Lovecrafta. Tylko gorsze. Bo rzeczywiste.

Skąd się te szkarady biorą? Odpowiedź moim zdaniem jest prosta – ze szkół. Niektórzy skłonni są twierdzić że przyczyną ich powstawania jest brak przyjmowania właściwych leków lub stosowania odzieży ochronnej, ja jednak upieram się przy moim stanowisku. Wszak, jak wiadomo, to szkoła jest źródłem wszelkiego zła. To zaś, ma charakter stopniowalny. Jest więc zło wyższe, zło średnie, zło mobilne (przemieszcza się gimbusami), oraz zło podstawowe. Traf chciał, że szkoła w której i ja przechodziłem stadium larwalne była połączeniem dwóch ostatnich typów. Powodowało to dość duże różnice wieku między poszczególnymi internowanymi, a w konsekwencji masę dziwnych, nie zawsze niestety zabawnych, sytuacji.

Pewnego dnia przechadzaliśmy się na przerwie z przyjacielem (tym samym zresztą, z którym potem studiowałem i u boku którego pracuję teraz nad doktoratem) korytarzami naszej świątyni piekielnych mocy... o, przepraszam – wiedzy, gdy ujrzeliśmy przedziwną sytuację. Spora liczba maluchów, gdzieś z początku podstawówki, przeprowadzała właśnie bardzo realistyczną inscenizację bitwy pod Hastings. W ruch szły pięści, stopy, kolana, głowy oraz dodające siły mroczne zaklęcia sklecone rynsztokową poezją. Z góry zaś sypał deszcz pieniędzy. Dosłownie. Grupa starszych uczniów, którzy podobnie jak my, mieli już wkrótce opuścić zacne mury edukacyjnej katowni przeprowadzała – najpewniej bezwiednie – fascynujący eksperyment społeczny. Rozmieniwszy w lokalnym sklepiku spożywczym pewną kwotę pieniędzy na możliwie najdrobniejsze monety, zajęli strategiczne pozycje. Na klatce schodowej, na pierwszym piętrze. Pod nimi zaś rozciągała się na parterze przestronna, kwadratowa przestrzeń korytarza. Korzystając z nieobecności pedagogów, zaczęli więc gromadzić wiedzę. Zrzucali, garść za garścią, drobniaki (1 i 2 groszówki) w dół, ku swym o kilka lat młodszym kolegom.

Natchnione duchem kapitalistycznej rywalizacji bachory rzuciły się pędem ku mamonie. Szybko jednak odkryły pewną podstawową prawdę ekonomiczną naszego świata – forsy nie dla wszystkich starczy. Zaczęły więc o nią walczyć. Brutalnie. Na nieszczęście nie były jeszcze w takim wieku, by wiedzieć, że w naszej kulturze gdy chcemy kogoś zmieść z powierzchni ziemi używamy do tego nie przemocy fizycznej, lecz usług prawnika.

Pamiętam, że przystanęliśmy wówczas i przyglądaliśmy się całej scenie. Obraz zaprawdę absurdalny i straszliwy. Coś jak obrazy Hieronima Boscha. Tyle że na żywo, w 3D i dolby surround. Brak tylko popcornu. W międzyczasie jeden z uczestników bijatyki zdążył rozbić sobie nos i zaczął beczeć. Żadnego z jego kolegów to szczególnie zresztą nie obchodziło. Życie jest twarde i nie ma czasu dla nieudaczników. Z przyjacielem wymieniliśmy kilka zdań. Dotyczyły prostego spostrzeżenia – chociaż monet było dużo, to forsy tak naprawdę niewiele. A konkurentów sporo. Wniosek był dla nas oczywisty. Strata czasu i czysta głupota bić się o coś takiego. Poza nami, wiedział o tym ktoś jeszcze. Demiurgiczni architekci całego zamieszania, czyli nasi rówieśnicy stojący na pierwszym piętrze, sypiący drobniakami i zanoszący się histerycznym śmiechem, gdy mogli obserwować jak młodsze pokolenie zabija się o tak nędzne ochłapy.

Całe wydarzenie zakończyło się wraz z nadejściem stróżów układu. O, przepraszam raz jeszcze – nauczycieli. Przybyli. Zobaczyli. Średnio wiedzieli co robić. Odpędzili więc sprawców zamieszania, karcąc ich, a potem zaczęli zastanawiać się, jak ukarać uczestników bójki. Do dziś gdy o tym myślę, zastanawiam się czy nie powinni raczej zrobić na odwrót. Niezależnie od tego, można wyprowadzić całą masę analogii między tą sceną a współczesnym światem. Ludzie są skłonni rzucać w siebie wyzwiskami, oskarżeniami a czasem też kamieniami w walce o ideologie rozmienione na drobne. Pytanie, kto tym razem siedzi na piętrze i zanosi się śmiechem?

niedziela, 7 kwietnia 2013

Patologicznie


Ludzie mają zwyczaj powtarzać, że myślenie boli. Żeby było śmieszniej, sami masochiści którzy je uskuteczniają zwykli twierdzić, że jest to jedna z największych przyjemności jakie istnieją – parafrazując słowa Bertolta Brechta. Niewątpliwie zboczeńcy.
Można czasem posłuchać usprawiedliwień dla tej dewiacji, o tym jak to pozwala być człowiekowi mądrzejszym, bardziej świadomym czy odpowiedzialnym. Że dzięki myśleniu można jakieś sukcesy podobno w życiu osiągnąć, a w ogóle że ono ma jakąś rzekomą przyszłość. Bo że ma przeszłość, to niestety wiadomo. Łatwo sparować takie argumenty. Hitler też myślał – spójrzcie tylko, co z tego wynikło! A mógł se chłop dać spokój i wszyscy byliby szczęśliwsi. Włącznie z Hitlerem. Malowałby sobie obrazki, wieczorami popijał piwko i tak w kółko, a świat szedłby dalej naprzód swym własnym rytmem. Ale nie! Trza było myśleć, zastanawiać się i wyciągać wnioski. Że błędne? To już inna sprawa. Z błędami jeszcze mały problem, bo można pokazać nielogiczność lub fałszywość. Gorzej, jak ktoś pomyśli i dojdzie do wniosków prawdziwych. Ludzie żyli sobie spokojnie, przekonani że Ziemia jest płaska. Ale diabeł jakiś ich podkusił do zastanawiania się nad tym, wykonceptowali że planeta jednak jest kulą. I co? Rzezie Indian i niewolnictwo. Jak się tak trochę zastanowić (co już jest krokiem w złą stronę!) to dojdzie się do wniosku, że całe zło na tym świecie jest właśnie wynikiem nadmiaru myślenia. Wymyśli ktoś nowy ustrój polityczny, to jak grzyby po deszczu rosną szubienice, wymyśli nową maszynę to giną lasy. I tak za perwersyjne hobby garstki dewiantów płacić musi cały świat. Gdyby w czasach jaskiniowców, gdy jakiś włochaty, odziany w skóry jegomość kombinował z wynalazkiem koła ktoś w porę zdzielił go w mordę, z pewnością nie byłoby dziś tyle problemów co teraz. Polowalibyśmy sobie na mastodonty, zbierali jagódki czy jakoweś korzonki i dożywali bezpiecznego wieku dwudziestu pięciu lat. Na tyle krótko, by nie mieć za dużo szans wymyślić czegoś nowego i zepsuć sielanki.
Jak każda patologia i ta ma swoje przyczyny. Miałem paru takich znajomych – całkiem porządnych, sympatycznych ludzi – facetów wysokich, o budowie ciała zagłodzonego anorektyka. Jeszcze w czasach szkolnych mamy przynosiły im do pokoju śniadanko, ale nie byli głodni, więc nie jedli. Był obiad, ale dalej nie byli głodni. W porze kolacji zjadali jedną, czerstwą już kanapkę zrobioną rano a reszta szła do śmieci. Po prostu ich organizmy nie alarmowały ich "Hej, stary! Musisz coś zjeść!", nie czuli tego – to nie jedli. Można powiedzieć, że mieli naturalny wysoki próg odporności na brak pożywienia. Ewolucyjnie, bardzo praktyczne, bo pozwala przetrwać w trudnych warunkach.
Dokładnie tak samo jest z myśleniem. Motywacją podstawową jest nuda. Jednym ona nie przeszkadza wcale, żyją sobie z nią za pan brat i nic z nią nie robią. A u innych wywołuje głód zwany ciekawością. I tak, jak człowiek który ma zaburzenia łaknienia i nie czuje sytości – zaczynają karmić swoją chorobliwą ciekawość czym popadnie. Czytają książki, lub – co o wiele gorsze – piszą, pchają się gdzieś na jakieś ośmiotysięczniki czy zakładają firmy. Bo im się nudzi bardziej niż innym. Jakiś chory obszar w mózgu obumarł i nie potrafi powiedzieć "Ej, ej, ej! Masz już dość, weź się zdrzemnij czy coś!". I idą dalej naprzód. Ewolucyjny bezsens. Jak człowiek pierwotny był zbyt ciekawy i zapuścił się za daleko od znanych terenów, to zżerał go tygrys. I był spokój, bo liczba dewiantów w ten sposób szybko malała. Przeżywali za to zdrowi, spokojni, o niskich aspiracjach którzy wiedzieli kiedy usiąść na tyłku i nic nie robić. Niestety, paru zwyrodnialców jakoś unikało pożarcia przez dzikie bestie – bogatsi o nowe doświadczenia wymyślili broń by ubić drapieżniki i mogli iść dalej. Im więcej ich ubili, tym bezpieczniej robiło się dla im podobnych, przez co poziom "myślących" zwiększał się niebezpiecznie i przekraczał masę krytyczną. Nazwaliśmy to postępem. Jak historia się skończyła, wszyscy wiemy. Starczy wyjrzeć przez okno i obejrzeć wiadomości.
A mogliśmy sobie siedzieć w jaskiniach i cieszyć się życiem. Noż cholera jasna....