Gdybym miał powiedzieć,
dlaczego zdecydowałem się studiować socjologię, mógłbym podać
wiele przyczyn. Bo odradzano mi filozofię. Bo przyjaciel również
wybierał się na ten kierunek. Bo czytałem za dużo mądrych
książek których autorzy określali się socjologami. Bo wypadł
orzeł a nie reszka. Tak naprawdę jednak winne były dzieci.
Paskudne potwory – być może mieliście okazję kiedyś je
widzieć. Często występują w mniejszych lub większych grupkach,
przemieszczają się znacząc przebytą drogę szlakiem zniszczenia i
rozpaczy. Zupełnie jak szarańcza. Swych naturalnych wrogów
porażają zwykle poprzez emisję dźwięków o wysokiej
częstotliwości lub powołując się na ochronę mitycznych
rodziców. Bestie jak z prozy Lovecrafta. Tylko gorsze. Bo
rzeczywiste.
Skąd się te szkarady
biorą? Odpowiedź moim zdaniem jest prosta – ze szkół. Niektórzy
skłonni są twierdzić że przyczyną ich powstawania jest brak
przyjmowania właściwych leków lub stosowania odzieży ochronnej,
ja jednak upieram się przy moim stanowisku. Wszak, jak wiadomo, to
szkoła jest źródłem wszelkiego zła. To zaś, ma charakter
stopniowalny. Jest więc zło wyższe, zło średnie, zło mobilne
(przemieszcza się gimbusami), oraz zło podstawowe. Traf chciał, że
szkoła w której i ja przechodziłem stadium larwalne była
połączeniem dwóch ostatnich typów. Powodowało to dość duże
różnice wieku między poszczególnymi internowanymi, a w
konsekwencji masę dziwnych, nie zawsze niestety zabawnych, sytuacji.
Pewnego dnia
przechadzaliśmy się na przerwie z przyjacielem (tym samym zresztą,
z którym potem studiowałem i u boku którego pracuję teraz nad
doktoratem) korytarzami naszej świątyni piekielnych mocy... o,
przepraszam – wiedzy, gdy ujrzeliśmy przedziwną sytuację. Spora
liczba maluchów, gdzieś z początku podstawówki, przeprowadzała
właśnie bardzo realistyczną inscenizację bitwy pod Hastings. W
ruch szły pięści, stopy, kolana, głowy oraz dodające siły
mroczne zaklęcia sklecone rynsztokową poezją. Z góry zaś sypał
deszcz pieniędzy. Dosłownie. Grupa starszych uczniów, którzy
podobnie jak my, mieli już wkrótce opuścić zacne mury edukacyjnej
katowni przeprowadzała – najpewniej bezwiednie – fascynujący
eksperyment społeczny. Rozmieniwszy w lokalnym sklepiku spożywczym
pewną kwotę pieniędzy na możliwie najdrobniejsze monety, zajęli
strategiczne pozycje. Na klatce schodowej, na pierwszym piętrze. Pod
nimi zaś rozciągała się na parterze przestronna, kwadratowa
przestrzeń korytarza. Korzystając z nieobecności pedagogów,
zaczęli więc gromadzić wiedzę. Zrzucali, garść za garścią,
drobniaki (1 i 2 groszówki) w dół, ku swym o kilka lat młodszym
kolegom.
Natchnione duchem
kapitalistycznej rywalizacji bachory rzuciły się pędem ku mamonie.
Szybko jednak odkryły pewną podstawową prawdę ekonomiczną
naszego świata – forsy nie dla wszystkich starczy. Zaczęły więc
o nią walczyć. Brutalnie. Na nieszczęście nie były jeszcze w
takim wieku, by wiedzieć, że w naszej kulturze gdy chcemy kogoś
zmieść z powierzchni ziemi używamy do tego nie przemocy fizycznej,
lecz usług prawnika.
Pamiętam, że
przystanęliśmy wówczas i przyglądaliśmy się całej scenie.
Obraz zaprawdę absurdalny i straszliwy. Coś jak obrazy Hieronima
Boscha. Tyle że na żywo, w 3D i dolby surround. Brak tylko
popcornu. W międzyczasie jeden z uczestników bijatyki zdążył
rozbić sobie nos i zaczął beczeć. Żadnego z jego kolegów to
szczególnie zresztą nie obchodziło. Życie jest twarde i nie ma
czasu dla nieudaczników. Z przyjacielem wymieniliśmy kilka zdań.
Dotyczyły prostego spostrzeżenia – chociaż monet było dużo, to
forsy tak naprawdę niewiele. A konkurentów sporo. Wniosek był dla
nas oczywisty. Strata czasu i czysta głupota bić się o coś
takiego. Poza nami, wiedział o tym ktoś jeszcze. Demiurgiczni
architekci całego zamieszania, czyli nasi rówieśnicy stojący na
pierwszym piętrze, sypiący drobniakami i zanoszący się
histerycznym śmiechem, gdy mogli obserwować jak młodsze pokolenie
zabija się o tak nędzne ochłapy.
Całe wydarzenie
zakończyło się wraz z nadejściem stróżów układu. O,
przepraszam raz jeszcze – nauczycieli. Przybyli. Zobaczyli. Średnio
wiedzieli co robić. Odpędzili więc sprawców zamieszania, karcąc
ich, a potem zaczęli zastanawiać się, jak ukarać uczestników
bójki. Do dziś gdy o tym myślę, zastanawiam się czy nie powinni
raczej zrobić na odwrót. Niezależnie od tego, można wyprowadzić
całą masę analogii między tą sceną a współczesnym światem.
Ludzie są skłonni rzucać w siebie wyzwiskami, oskarżeniami a
czasem też kamieniami w walce o ideologie rozmienione na drobne.
Pytanie, kto tym razem siedzi na piętrze i zanosi się śmiechem?
Nikt, bo już dawno nie żyją, a ideologie w odróżnieniu od pieniędzy to wytwór społeczeństwa jako całości (moim zdaniem).
OdpowiedzUsuńTak że tym bardziej to wszystko jest zabawne :D Coś, co na dobrą sprawę stworzył nikt sprawia że wielu się zabija, ale już nikogo to nie bawi :<