środa, 10 kwietnia 2013

Szkoła życia

Gdybym miał powiedzieć, dlaczego zdecydowałem się studiować socjologię, mógłbym podać wiele przyczyn. Bo odradzano mi filozofię. Bo przyjaciel również wybierał się na ten kierunek. Bo czytałem za dużo mądrych książek których autorzy określali się socjologami. Bo wypadł orzeł a nie reszka. Tak naprawdę jednak winne były dzieci. Paskudne potwory – być może mieliście okazję kiedyś je widzieć. Często występują w mniejszych lub większych grupkach, przemieszczają się znacząc przebytą drogę szlakiem zniszczenia i rozpaczy. Zupełnie jak szarańcza. Swych naturalnych wrogów porażają zwykle poprzez emisję dźwięków o wysokiej częstotliwości lub powołując się na ochronę mitycznych rodziców. Bestie jak z prozy Lovecrafta. Tylko gorsze. Bo rzeczywiste.

Skąd się te szkarady biorą? Odpowiedź moim zdaniem jest prosta – ze szkół. Niektórzy skłonni są twierdzić że przyczyną ich powstawania jest brak przyjmowania właściwych leków lub stosowania odzieży ochronnej, ja jednak upieram się przy moim stanowisku. Wszak, jak wiadomo, to szkoła jest źródłem wszelkiego zła. To zaś, ma charakter stopniowalny. Jest więc zło wyższe, zło średnie, zło mobilne (przemieszcza się gimbusami), oraz zło podstawowe. Traf chciał, że szkoła w której i ja przechodziłem stadium larwalne była połączeniem dwóch ostatnich typów. Powodowało to dość duże różnice wieku między poszczególnymi internowanymi, a w konsekwencji masę dziwnych, nie zawsze niestety zabawnych, sytuacji.

Pewnego dnia przechadzaliśmy się na przerwie z przyjacielem (tym samym zresztą, z którym potem studiowałem i u boku którego pracuję teraz nad doktoratem) korytarzami naszej świątyni piekielnych mocy... o, przepraszam – wiedzy, gdy ujrzeliśmy przedziwną sytuację. Spora liczba maluchów, gdzieś z początku podstawówki, przeprowadzała właśnie bardzo realistyczną inscenizację bitwy pod Hastings. W ruch szły pięści, stopy, kolana, głowy oraz dodające siły mroczne zaklęcia sklecone rynsztokową poezją. Z góry zaś sypał deszcz pieniędzy. Dosłownie. Grupa starszych uczniów, którzy podobnie jak my, mieli już wkrótce opuścić zacne mury edukacyjnej katowni przeprowadzała – najpewniej bezwiednie – fascynujący eksperyment społeczny. Rozmieniwszy w lokalnym sklepiku spożywczym pewną kwotę pieniędzy na możliwie najdrobniejsze monety, zajęli strategiczne pozycje. Na klatce schodowej, na pierwszym piętrze. Pod nimi zaś rozciągała się na parterze przestronna, kwadratowa przestrzeń korytarza. Korzystając z nieobecności pedagogów, zaczęli więc gromadzić wiedzę. Zrzucali, garść za garścią, drobniaki (1 i 2 groszówki) w dół, ku swym o kilka lat młodszym kolegom.

Natchnione duchem kapitalistycznej rywalizacji bachory rzuciły się pędem ku mamonie. Szybko jednak odkryły pewną podstawową prawdę ekonomiczną naszego świata – forsy nie dla wszystkich starczy. Zaczęły więc o nią walczyć. Brutalnie. Na nieszczęście nie były jeszcze w takim wieku, by wiedzieć, że w naszej kulturze gdy chcemy kogoś zmieść z powierzchni ziemi używamy do tego nie przemocy fizycznej, lecz usług prawnika.

Pamiętam, że przystanęliśmy wówczas i przyglądaliśmy się całej scenie. Obraz zaprawdę absurdalny i straszliwy. Coś jak obrazy Hieronima Boscha. Tyle że na żywo, w 3D i dolby surround. Brak tylko popcornu. W międzyczasie jeden z uczestników bijatyki zdążył rozbić sobie nos i zaczął beczeć. Żadnego z jego kolegów to szczególnie zresztą nie obchodziło. Życie jest twarde i nie ma czasu dla nieudaczników. Z przyjacielem wymieniliśmy kilka zdań. Dotyczyły prostego spostrzeżenia – chociaż monet było dużo, to forsy tak naprawdę niewiele. A konkurentów sporo. Wniosek był dla nas oczywisty. Strata czasu i czysta głupota bić się o coś takiego. Poza nami, wiedział o tym ktoś jeszcze. Demiurgiczni architekci całego zamieszania, czyli nasi rówieśnicy stojący na pierwszym piętrze, sypiący drobniakami i zanoszący się histerycznym śmiechem, gdy mogli obserwować jak młodsze pokolenie zabija się o tak nędzne ochłapy.

Całe wydarzenie zakończyło się wraz z nadejściem stróżów układu. O, przepraszam raz jeszcze – nauczycieli. Przybyli. Zobaczyli. Średnio wiedzieli co robić. Odpędzili więc sprawców zamieszania, karcąc ich, a potem zaczęli zastanawiać się, jak ukarać uczestników bójki. Do dziś gdy o tym myślę, zastanawiam się czy nie powinni raczej zrobić na odwrót. Niezależnie od tego, można wyprowadzić całą masę analogii między tą sceną a współczesnym światem. Ludzie są skłonni rzucać w siebie wyzwiskami, oskarżeniami a czasem też kamieniami w walce o ideologie rozmienione na drobne. Pytanie, kto tym razem siedzi na piętrze i zanosi się śmiechem?

1 komentarz:

  1. Nikt, bo już dawno nie żyją, a ideologie w odróżnieniu od pieniędzy to wytwór społeczeństwa jako całości (moim zdaniem).
    Tak że tym bardziej to wszystko jest zabawne :D Coś, co na dobrą sprawę stworzył nikt sprawia że wielu się zabija, ale już nikogo to nie bawi :<

    OdpowiedzUsuń